Aktualności

Urszula Guźlecka – dama bydgoskiej telewizji

Rozmowa z URSZULĄ GUŹLECKĄ, dziennikarką oddziału Telewizji Polskiej w Bydgoszczy, autorką setek reportaży i wielu programów o tematyce kulturalnej.

– Obdarzona ciepłym i miłym głosem, zawsze elegancka i kulturalna, a przy tym posługująca się poprawną i piękną polszczyzną; perfekcyjnie przygotowana do realizacji każdego powierzonego zadania – taka jest Urszula Guźlecka w oczach widzów i słuchaczy, czyli że się tak wyrażę: na użytek służbowy. A skoro, dzięki temu tekstowi mamy się poznać bliżej, proszę powiedzieć, jaka jest Urszula Guźlecka prywatnie – bez kamery i mikrofonu przed sobą?

Myślę, że mój wizerunek służbowy i prywatny niewiele się różnią. W życiu codziennym też jestem bardzo obowiązkowa. Cokolwiek bym nie robiła, staram się  wykonać  to jak najlepiej. Prywatnie na pewno mam więcej zainteresowań, aniżeli tylko sprawy związanych z kulturą. Uwielbiam być blisko natury. Moją miłością są zwierzęta, dlatego od wielu lat angażuję się w działalność bydgoskich „Animalsów”. Wychodzę z założenia, że skoro jesteśmy częścią natury i korzystamy z jej dóbr, winniśmy jej czymś się za to odwdzięczyć. Jeżeli czas mi na to pozwala, bardzo lubię czytać książki, przebywać na swojej działce oraz z bliskimi, ku obopólnej radości.

– Ukończyła pani filologię polską na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu. Czy w trakcie studiów i już po nich wiedziała pani, że dziennikarstwo jest pani pisane? Kim byłaby Urszula Guźlecka, gdyby nie była dziennikarką?

O dziennikarstwie marzyłam i myślałam od wczesnego dzieciństwa. Przez krótki czas pragnęłam być stewardessą, dopóki nie okazało się, że mam lęk wysokości. Szybko więc porzuciłam te marzenia. A że z łatwością radziłam sobie z pisaniem i wypowiadaniem się, publikowałam artykuły w szkolnych gazetkach, więc powróciły pierwotne marzenia o zawodzie dziennikarza. Jako bardzo dobra uczennica, wręcz wytypowana zostałam na studia. To była filologia angielska. Po kilku miesiącach przeniosłam się na filologię polską, na której studiowały moje koleżanki. Ale nie to było najważniejsze. Zauważyłam, że jest to bardzo ciekawy kierunek. Z Izabelą Cywińską mieliśmy zajęcia z teatru. Tematykę filmową przybliżał nam wybitny polski filmoznawca, badacz historii i kultury filmowej, medioznawca, oraz  teoretyk filmu prof. Marek Hendrykowski. Polonistyka wydała mi się bardziej rozwijającą mnie dziedziną niż anglistyka – zwłaszcza że czułam coraz mocniejszy ciąg do kultury. Nie bez znaczenia był tu wpływ domu rodzinnego, gdzie książka była na porządku dziennym. Na wszystko mogłoby zabraknąć pieniędzy, ale na nową książkę – nigdy. Po studiach miałam możliwość pozostania na uczelni. Nie skorzystałam z tej propozycji.

– Podobno o wyborze przez panią zawodowej drogi życiowej zadecydował przypadek?

Latem przyjechałam z moją koleżanką z rodzinnego Inowrocławia do Bydgoszczy. Na zakupy. Traf chciał, że przechodziłyśmy obok obecnej siedziby radia PiK, w której wówczas mieściła się Rozgłośnia Polskiego Radia i Telewizji. Koleżanka, wiedząc o moim marzeniu o dziennikarstwie, rzuciła: „Wejdź i zapytaj, czy przypadkiem nie potrzebują dziennikarza?” Akurat potrzebowali. Nawet dwóch. Od 1 września 1977 roku zaczęłam pracę w polskim radiu. Oczywiście, że nie stałam się dziennikarką, ot tak, wprost z ulicy – trzeba było początkowo jedynie zbierać i przygotowywać informacje, następnie zdać egzamin na kartę mikrofonową, później ekranową…

-Nie wierzę, że nie pamięta pani pierwszego zadania dziennikarskiego, pierwszego swojego materiału radiowego i telewizyjnego?

Po pierwsze materiały radiowe wysłano mnie do włocławskich Azotów i zaraz potem na ulicę Cieszkowskiego, by opowiedzieć o odnowie secesyjnych kamienic. Z kolei pierwsza relacja telewizyjna wiązała się z festiwalem teatrzyków lalkowych w klubie Orion na Błoniu. Jako że redakcja telewizyjna podlegała pod Gdańsk, często zadania stawiała także Warszawa – tworząc dwie ekipy z dwoma operatorami, robiliśmy materiały na przeróżne tematy i z przeróżnych dziedzin. Najchętniej jednak brałam się za tematy kulturalne. Do polityki jakoś nigdy mnie nie ciągnęło.

– To nie było znowu aż tak dawno, bo mówimy o roku 1977. A jednak biorąc pod uwagę szalony postęp techniczny, zmiany ustrojowe, mentalne, czy kanony pracy dziennikarza – tamte lata dzieli od obecnych niemalże cała epoka… Jak kiedyś wyglądała praca radiowca i korespondenta telewizyjnego?

Praca w radio wiąże się z niepowtarzalnym klimatem, intymnością. A gdy do tego dodać czarowne wnętrze siedziby bydgoskiej rozgłośni, atmosferę pracy w gronie osób w różnym wieku i o różnym doświadczeniu, którzy mieli niepisany obowiązek bycia mentorami dla młodego narybku dziennikarskiego, to aż chciało się pracować! Nie zważając nawet na to, jak potwornie ciężki był, zwłaszcza dla mnie, dziewczyny drobnej postury, magnetofon marki Uher. Materiały telewizyjne wysyłało się pociągiem lub autobusem do Gdańska. Dźwięk do nich dokładało się, nadając go po łączach radiowych i całość uzupełniało się dokumentacją przekazywaną faksem. Do pracy przystępowało się wcześnie rano, by móc zrealizować przynajmniej jeden materiał główny i dwa poboczne, pamiętając przy tym o oszczędnym gospodarowaniu deficytową taśmą filmową.

– Idąc głębiej w temat muszę zapytać o tzw. starą, dobrą szkołę dziennikarstwa i współczesne oblicze tego zawodu i mediów w ogóle. W tej materii też mamy raczej do czynienia z przepaścią?

– Kiedyś, aby zacząć pracować w tym zawodzie trzeba było mieć dyplom ukończenia studiów wyższych, bo to wiązało się już z pewną umiejętnością oglądu świata. Dziś niekoniecznie. Nie ma już takich wymagań. Czy to dobrze czy źle? Nie osądzam. Jeżeli są ludzie ciekawi świata, z dużą umiejętnością pisania, posiadanie przez nich dyplomu chyba niewiele zmienia. Dziś generalnie mamy do czynienia z dziennikarstwem o wielu obliczach, ze względu na wielość stacji , rozgłośni, tytułów prasowych. Ale etyka dziennikarska powinna obowiązywać wszystkich i wszędzie. Podobnie jak prawda przekazu.

– Był w pani życiu epizod związany z rolą wykładowcy dla studentów dziennikarstwa na UKW, wcześniej były plany powierzenia pani roli wykładowcy kulturoznawstwa w Pierwszym Policealnym Studium Aktorskim. Wiadomo, że dziennikarstwa nie nauczy żadna szkoła, ale dobrych rad, przestróg i wskazówek nigdy dość. Jakie dałaby pani dziś przyszłym żurnalistom, ludziom kultury?

Nadal mam zajęcia na UKW – mówię o roli mediów w instytucjach kultury. Są to studia zaoczne, więc w obecnej sytuacji panuje przerwa. Ale często podkreślam, że w zawodzie dziennikarskim nie sprawdzą się ludzie, którzy nie są ciekawi świata. To praca dla tych, którzy chcą, by każdy dzień ich życia wyglądał inaczej, którzy potrafią mówić, słuchać i patrzeć, mając na uwadze rzetelność oraz przedstawienie argumentów każdej ze stron. Zawsze przestrzegam i będę przestrzegać przed efekciarstwem oraz gwiazdorstwem.

– Młody dziennikarz, stary dziennikarz. Istnienie tej biegunowości odczuła pani na własnej skórze. Na szczęście Komisja Etyki Mediów uznała, że jest nie do przyjęcia wyznaczanie przez kogokolwiek limitów wiekowych dziennikarzy i dyskryminowanie w pracy ze względu na ilość lat życia…

No był taki epizod, kiedy wytknięto mi mój wiek, choć nie byłam aż tak stara, zapominając, że w tym zawodzie nie jest najważniejsze, by być pięknym i młodym, ale to co się ma w głowie, znajomość zagadnień, doświadczenie. Za to się jest cenionym na całym świecie. Ktoś pomylił wówczas robienie show ze zrobieniem porządnej relacji. My się starzejemy razem z widzami i widzowie starzeją się razem z nami. Żadna siła tego nie zmieni…

– Jak już wspomniałem na początku rozmowy, jednym ze znaków rozpoznawczych Urszuli Guźleckiej jest piękna polska mowa. W 2009 roku otrzymała pani tytuł Mistrza Mowy Polskiej, pokazując plecy takim ówczesnym tuzom mediów jak: Beata Tadla, Tomasz Zimoch, Andrzej Person, czy Marcin Kydryński. Ignacy Gogolewski, który wtedy również został obdarzony tym zaszczytnym tytułem ubolewał, że język polski podupada, bo znika poezja i wielka literatura ze szkół. A panią co najbardziej martwi i irytuje we współczesnym posługiwaniu się językiem polskim?

Mam to samo zmartwienie co Mistrz Gogolewski, że po niektóre książki się już nie sięga, więc skoro nie teraz, to pewnie już nigdy się nie sięgnie, że podupada czytelnictwo. Gdy się nie czyta, uwstecznia się intelekt, nie rozwija się wyobraźnia, zubaża się zakres słownictwa. Proszę się przysłuchać rozmowie młodych ludzi, zapatrzonych w smartfony, porozumiewających się za pomocą SMS-ów czy messengera. To są jakieś dziwne skrótowce, słowa-klucze, mowa sylabami, czy wręcz slangiem. A przecież kiedyś będą musieli na przykład umotywować dlaczego chcą taką, a nie inną pracę. Jak to zrobią?

– Innym pani znakiem rozpoznawczym stały się programy i relacje z wydarzeń kulturalnych, rozmowy ze znanymi ludźmi kultury, ale  też z twórcami zapomnianymi, mało znanymi, może dopiero czekającymi na swoje  odkrycie, a przecież równie wspaniale kształtującymi kulturę na przykład naszego regionu. To z kolei prezentowanie bogactwa życia kulturalnego „małych ojczyzn”. Skąd ten rozrzut i w ogóle dlaczego kultura tak panią pochłonęła?

Jestem regionalistką. Mnie zawsze interesowało to, co dzieje się u nas. Nawet jeżeli są to artyści z całego świata, to ich korzenie muszą być tu, na Kujawach i Pomorzu. Albo ci, choć wielcy, to jednak z jakichś względów zapomniani, stąd  wziął się mój cykl programów: „Małe miejscowości – wielcy ludzie”. W miniony wtorek przypominałam np.  admirała Józefa Unruga, obrońcę Wybrzeża w czasie II wojny światowej, pochodzącego spod Żnina, a swego czasu Irenę Santor urodzoną w Papowie Biskupim, związaną z Solcem Kujawskim. Żyjemy w naprawdę ciekawym regionie…

– Który z bohaterów pani materiałów i jakie miejsce wywarły na pani szczególne wrażenie?

Trudno jednoznacznie powiedzieć, bo bohaterowie moich materiałów są bardzo różni i każde miejsce jest inne. Nie da się zestawić np. Krzysztofa Pendereckiego z jakimś artystą ludowym, ale skoro już o nich mowa, to ogromne wrażenie wywarł na mnie nieżyjący już Józef Chełmowski,  który rzeźbił, malował, opowiadał o swoich dziełach i życiu. Mieszkał w miejscowości Brusy Jaglie, w domu rodzinnym, który jest też prywatnym muzeum regionalnym. Artysta nieprzeciętny,  „osobny”, kroczący własną twórczą drogą, nieco odmienną niż większość … Albo Stanisław Zagajewski spod Włocławka. Obaj tworzyli genialne rzeczy.

– Pomiędzy słowami Urszula i kultura można śmiało postawić znak równości, ale przecież zajmowała się pani także, co dla wielu może być zaskoczeniem – komentowaniem rozgrywek polskiej ligi żużlowej!

Mój syn, gdy miał kilka lat „zaciągnął” mnie na zawody. Poszłam z matczynego obowiązku i… złapałam tego bakcyla. Chodziłam z nim później na każdy mecz, jeździłam do Piły. Z czasem wiedziałam coraz więcej o speedwayu, o zawodnikach, aż któregoś razu Konstanty Dombrowicz poprosił mnie, bym zrobiła w zastępstwie materiał pomeczowy. Jakoś mi to wyszło, później były następne. Gdy powstała redakcja sportowa z prawdziwego zdarzenia przekazałam pałeczkę innym.

– No to może jeszcze z cyklu zaskoczenia, wymieńmy kolejne – Urszula Guźlecka jako pisarka – autorka książeczki bajeczki dla Juleczki (wnuczki), sentymentalny wizerunek Ireny Santor w Solec Kujawski wpisany. Tak się pani w duszy gra?

W telewizji wszystko trzeba na czas, na godzinę, by zmieścić się w czasie. Pisząc, czuję… wolność! Te wiersze dla Julki od babci Ulki są jeszcze „w drodze”, ale powstała książka „Leć Orle Biały” na stulecie odzyskania Niepodległości, „Magiczna Bydgoszcz”. Piszę też teksty do kalendarza wydawanego przez wydawnictwo Pejzaż, zajmujące się  drukiem kalendarzy i albumów o Bydgoszczy oraz pamiątek związanych z Bydgoszczą.

– Zaskoczenie numer trzy: Urszula Guźlecka, obrończyni zwierząt, działaczka Towarzystwa Pomocy Zwierzętom „Animals”. W tym przypadku nie bez znaczenia była praca w telewizji i spotkanie z Nutką?

W moim domu koty i psy były od zawsze. Psów miałam niewiele, bo wszystkie długo żyły, z wyjątkiem jednego boksera, którego rak pozbawił życia. Pokochałam tę rasę, więc gdy robiłam kiedyś materiał o przepełnionych schroniskach i usłyszałam o bokserce, którą wycieńczoną znaleziono na ulicy – wiedziałam, że będzie moja. Kiedy tylko znalazła się w domu, zaczęła radośnie szczekać. Co brzmiało jak rodzaj śpiewu, dlatego została nazwana Nutką. Przez 15 lat była moją towarzyszką życia i…pracy. W „Animalsach” udało nam się wykupić konia z transportu śmierci, znaleźć dom dla postrzelonego ze śrutu kota. Owszem, przyniesienie czegoś zwierzakom do schroniska jest ważne, ale byłabym szczęśliwa, gdyby ludzie zmienili swój stosunek do nich, dobrze je traktowali, a niestety jeszcze dla wielu osób zwierzak, to ciągle jest…rzecz.

– Plany, marzenia, ambicje, czyli coś o materiale wciąż nie zrealizowanym, tekście wciąż nienapisanym, podróży wciąż nie odbytej…

Nie mam wielkich, specjalnych marzeń. Jak przystało na zodiakalnego Koziorożca twardo stąpam po ziemi, więc moje marzenie jest bardzo przyziemne – aby zdrowo i szczęśliwie żyć, otoczona bliską i cieszącą się zdrowiem rodziną, mając wciąż sprawny umysł. Rzadko te skarby doceniamy, a przecież nie są wieczne, dane nam na zawsze…

Rozmawiał: Stanisław Gazda

Strona wykorzystuje pliki cookies.
Czytaj więcej OK