Inne

Igrzyska Maryny. Zabłysnęła talentem niczym Gwiazda Betlejemska!

Niczym zwiastująca Boże Narodzenie gwiazda, na światowych stokach błysnęła talentem Maryna Gąsienica-Daniel. W poniedziałek 14 grudnia Polka zajęła 11 miejsce w zawodach slalomu giganta w Courchevel. Trzy dni później wygrała slalom gigant w zawodach Pucharu Europy w w Hippach.

Na miejsca polskiej alpejki w czołówce zawodów o Puchar Świata czekaliśmy długo. Bardzo długo. Niemal tak długo, jak na sukcesy i medale po słynnym złocie Wojciecha Fortuny, który w 1972 roku pofrunął w Sapporo po złoty medal Igrzysk Olimpijskich w skokach narciarskich. Dopiero trzydzieści lat później swoje sukcesy na skoczniach święcił Adam Małysz. Tu sprawa – przynajmniej czasowo – wygląda podobnie. Miejsca Maryny Gąsienicy-Daniel w czołowej dziesiątce Pucharu Świata notujemy niemal równo trzydzieści lat po wyczynach na alpejskich stokach sióstr Tlałek – Małgorzaty i Doroty. Choć część najlepszych rezultatów siostry uzyskiwały już jako reprezentantki Francji (w 1985 obie wyszły za mąż za braci Mogore), to dzięki nim o polskim narciarstwie alpejskim było – może nie głośno, ale – nieco głośniej.

Znakomite występy Maryny (skądinąd jak miałaby mieć na imię utalentowana narciarka z Polski?!) są świetnym przyczynkiem do rozważań o kondycji polskich sportów zimowych w ogóle. Przeciętny kibic, zapytany o polskie sukcesy na lodowiskach, stokach czy skoczniach narciarskich, bez najmniejszego problemu sypnie garścią nazwisk współczesnych gwiazd. Bo tak się szczęśliwie składa, że żyjemy w czasach, gdy kraj, w którym od lat tak naprawdę nie ma śniegu, może się poszczycić sukcesami w zimowym sporcie. Wystarczy wspomnieć, że z dwudziestu dwóch medali olimpijskich, zdobytych przez naszych reprezentantów, aż osiemnaście przypada na czasy nam współczesne. Od 1956 roku (wtedy pierwszy medal olimpijski dla Polski wywalczył w Cortina d’Ampezzo Franciszek Gąsienica Groń) do słynnego złota Wojciecha Fortuny (Sapporo 1972) zdobyliśmy łącznie cztery (!) olimpijskie krążki. Naturalnie po drodze były pojedyncze sukcesy w zawodach Pucharu Świata, Mistrzostw Europy etc. Ale na najważniejszej sportowej imprezie – raczej nędza.

Trzeba było trzydziestu lat, by na zimowych olimpijskich arenach zobaczyć Polaków na podium, a nie na końcu rywalizującej stawki. Worek (choć może raczej woreczek) z olimpijskimi medalami rozwiązał w 2002 roku Adam Małysz (srebro i brąz w Salt Lake City). Pojawiły się i te z najcenniejszego kruszcu, które zawisły na szyjach Justyny Kowalczyk, Zbigniewa Bródki i Kamila Stocha. Dorobek niby zacny, ale kudy nam do światowych potęg, choćby takiej Norwegii, dla której tylko biathlonista Ole Einar Bjoerndalen zdobył 13 medali olimpijskich (8 złotych, 4 srebrne i 1 brązowy). Jeśli jednak spojrzeć na zjawisko polskiego sportu zimowego przez pryzmat infrastruktury i warunków niezbędnych do jego uprawiania, jesteśmy prawdziwym fenomenem. Osiemnaści medali olimpijskich zdobyli w ostatnich latach reprezentanci kraju, w którym tak naprawdę nie ma zimy! (Średnia roczna liczba dni z opadami śniegu to dla większości kraju niespełna 50!). Wprawdzie na południu Polski wygląda to nieco lepiej, ale – może poza dwiema skoczniami narciarskimi – nie stworzono tam infrastruktury odpowiedniej dla wychowania sportowców światowego formatu. Nie ma w Polsce narciarskich tras (i alpejskich, i biegowych), torów saneczkarskich i bobslejowych, łyżwiarze szybcy – zdobywający dla naszego kraju olimpijskie medale – dopiero od niedawna mają do dyspozycji lodowy tor z prawdziwego zdarzenia. Skąd więc te sukcesy?

Być może ich źródłem jest właśnie ta polska zimowa mizeria. Być może właśnie to, że nasi zawodnicy (poza skoczkami narciarskimi), aby uprawiać ukochaną dyscyplinę, pokonać muszą często niewyobrażalną ścianę przeszkód, sprawia, że gdy wreszcie – mimo przeciwności – zaistnieją na światowych arenach i otwiera się przed nimi szansa treningów w naprawdę profesjonalnych warunkach za granicą, ich talent eksploduje? Tam, gdzie wciąż jeszcze zimy są prawdziwymi zimami, z mrozem i śniegiem, gdzie stworzono prawdziwe bazy treningowe, można poświęcić się wyłącznie pracy. A ta – jak wiadomo, daje owoce.

Być może jest też tak, że raz na trzydzieści lat, w blisko czterdziestomilionowym kraju, rodzi się talent tak wielki, że żadne przeciwności nie są go w stanie zniszczyć. Ktoś taki, kto – niczym legendarni polscy lotnicy – pofruwa nawet na drzwiach od stodoły.

Hołubimy te nasze perły, czekamy na ich starty i cieszymy się ich sukcesami. Bo brakuje nam tych bohaterów zbiorowej wyobraźni zimowego czasu. Bo ci, którzy dziś jeszcze święcą sukcesy na śnieżno-lodowych arenach, nie są wieczni. Czasem – jak u skoczków narciarskich – znajdą się następcy „starych” mistrzów. Czasem – jak choćby w biegach narciarskich – nie widać ich na horyzoncie. I być może na kolejne sukcesy na miarę tych Justyny Kowalczyk znów będziemy musieli czekać trzydzieści lat.

Dlatego dbajmy o Marynę. Niech jej slalomowe bramki nie zmogą, niech jej talent i zapał sprawi, że – być może Igrzyska Olimpijskie 2022, które zostaną rozegrane w Pekinie, będą igrzyskami Maryny. Tego sobie i Państwu życzę na Nowy Rok.

Foto: Facebook

JK

#JesteśmyDlaWas

 

Strona wykorzystuje pliki cookies.
Czytaj więcej OK